[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od czasu do czasu pochylała się i wkładała mu w usta ły-żeczkę tego czegoś.Szczerze mówiąc, uważał, że to obrzydliwie słod-kie, i dziwił się, że jej smakuje, ale nie dal nic po sobie poznać.- Moje dzieciństwo.- zaczął.- Moje dzieciństwo było wspaniałe.Nauczyciele, służący, niewolnicy.Mój ojciec był wielkim mandary-nem.Pióro pawia przy kapeluszu i pozłacane dachówki na znak naszejpozycji.Był zaufanym doradcą cesarzowej Cixi, ale kiedy Sun Yat-sen.- Mój królik? - uśmiechnęła się szeroko.-.kiedy prawdziwy i szlachetny Sun Yat-sen sprowadził kres nadynastię Qing w tysiąc dziewięćset jedenastym roku, moja rodzinaRLT uniknęła śmierci tylko dlatego, że nowemu rządowi był potrzebny lakifachowiec od finansów jak mój ojciec.Ale - czuł, jak twarz mu tężeje izastyga w maskę - walczący wielcy panowie wciąż podrzynali sobiegardła i wreszcie przyszli po niego.- A twoja rodzina?- Nie żyje.Wszyscy nie żyją.Zostali ścięci w Pekinie.Z rozkazu ge-nerała Juan Szy-kai.- Tak mi przykro.Tak strasznie mi przykro, ukochany.Stracićwszystkich bliskich.Gwałtownie pokręcił głową, jakby chciał wytrząsnąć z myśli te obra-zy.- Uciekłem.Postanowiłem wieść życie mnicha i poznać prostsześcieżki.W świątyni w górach, na północy Yenan.- W świątyni?- Tak.- Myślałam, że komuniści odrzucają religię.- Masz rację.Ale niełatwo jest wykorzenić przesądy z ludzkiegoumysłu.- Wyciągnął rękę, przyciągnął ją do siebie i zlizał z jej ustresztki kremu.- Albo miłość z ludzkiego serca.- Czy to właśnie nam się przytrafiło? - Jej oczy były poważne.- Czy uciekliśmy?- Nie.Mówię o miłości.Pogładził podbródek Lidii, po czym położył niezabandażowaną rękęna jej mocno bijącym sercu.- Nie czujesz? Tutaj?- Czuję ból.Zaśmiał się cicho.- Kocham cię, moja piękna lisico.Jej oczy zrobiły się większe, skupiły się na jego twarzy, u podstawyjej szyi drgała żyła.- Kocham cię, Chang Anie Lo.Nie pozwolę, żeby nas rozdzielono.Ostry ból odezwał się w jego piersiach.- %7łyjmy tą chwilą, ukochana.Nikt nie zdoła nam jej odebrać.*RLT - Czas na przenosiny.- Co?- Do szopy.- Dlaczego teraz? - spytała.- Jest dopiero piątek i w dodatku ledwieświta.- Pierwsze promienie słońca muskały zasłony.- Wrócą dopierojutro, więc mamy jeszcze dzisiejszy dzień i noc.- Przykro mi.Muszę się przenieść zaraz.Dzisiaj.Nim zrobi się wid-no.- Dlaczego?- Bo muszę być gotowy.Od tego zależy moje życie.A jeśli wrócąwcześniej? Natychmiast wezwą policję.- Proszę.Nie.- Moja ukochana, nie możesz mnie trzymać w klatce jak swojegokrólika.- Chcę, żebyś był bezpieczny, żebyś dał sobie czas na odzyskaniezdrowia, na odzyskanie sił! Nadal gorączkujesz.- Wiem, że jestem słaby.- W nocy nie byłeś taki słaby.- Nie.Sama widzisz, jaką dajesz mi siłę.- Proszę, Chang Anie Lo.Poczekajmy do jutra.*Przeniosła wszystko, kiedy na dworze była jeszcze szarówka.Prze-ścieradła, koce, lekarstwa, bandaże, świece, jedzenie i wodę.Zeszli zeschodów i ruszyli w kierunku szopy, opierał się na jej ramionach,wstrząśnięty tym, jak bardzo jest słaby.Nic nie mówił, ale patrzyła naniego z niepokojem, kiedy z trudem wlókł się przez zamarznięty traw-nik, a gdy kiwał jej głową na znak, że wszystko w porządku, wcale nieliyto to takie przekonujące, jak by chciał.Na szczęście nie musieli sięobawiać, że zobaczy ich kucharz lub jego żona, bo ci leniwi nicponie,korzystając z nieobecności pana, spali w najlepsze.Ale Chang najbar-dziej obawiał się tego, że w ogóle nie zdoła dotrzeć do szopy.I co wte-dy? Czy ona zdoła go tam zaciągnąć?RLT - Powinniśmy byli poczekać do jutra - powiedziała ze złością, kiedyw końcu przekroczył próg szopy i padł na ziemię.Podczołgał się do ściany i usadowił obok Sun Yat-sena.Kiedy lisicaszykowała mu prymitywne legowisko, w głowie mu huczało i trzęsłymu się nogi.Ale wodził za nią wzrokiem pełnym uwielbienia.Patrzył,jak się rusza.Sprawnie i energicznie.- Dziękuję - powiedział, kiedy pomogła mu się przenieść na koce, aprzy jego stopach umieściła gorącą butelkę.- Nie bądz zła.- Cicho, kochany.Nie jestem zła.Po prostu boję się, że mnie opu-ścisz.- Spójrz na mnie.Czy wyglądam na kogoś, kto jest w stanie wsko-czyć na dach i odlecieć?Roześmiała się, emanując energią.- Spróbuj zasnąć.- A ty?- Pójdę na targ, jak tylko go otworzą.Kupię ci jakieś ubranie.Złapałją za rękę.Jej twarz co chwila rozpływała mu się przed oczami.- Najbardziej odpowiednie będą pawie pióra i złote pantofle.Uśmiechnęła się.- Myślałam raczej o cylindrze i smokingu.Nie miał pojęcia, o czym ona mówi, ale przysunął jej palce do swo-ich ust.Nadal się uśmiechała.- I nie wydawaj tu hucznych przyjęć, jak mnie nie będzie.*Ktoś dzwonił kłódką.Chang cicho zsunął się z koców, ściskając wdłoni nóż z długim ostrzem.Przykucnął przy drzwiach.- Panienko Lidio? Jest tam panienka? Wai panienkę potrzebuje.To kucharz.Chang odetchnął spokojniej.Prawdziwy z niego głupiec,skoro nie rozumie, że jeśli szopa jest zamknięta od zewnątrz na kłódkę,to znaczy, że nikogo tu nie ma.Na szczęście zamiast okien był tu tylkoRLT wąski świetlik w dachu, więc nie można było zajrzeć do środka.Wreszcie kucharz odszedł, mamrocząc coś o zimnym wietrze, aleChang nie ruszył się z miejsca.Próbował zerwać pajęczyny oplatającemu mózg.Musi być czujny.Nasłuchiwał chwilę, ale nie usłyszał in-nych kroków.Wokół niego było ciemno i wilgotno i tylko na jeden kątszopy padały promienie słońca, wprawiając w taniec drobinki kurzu izmuszając karaluchy do ucieczki w ciemność.Zwiatło w szopie cały czas się zmieniało.Chang ocenia! upływ cza-su, patrząc, jak jasny prostokąt przesuwa się po podłodze, muskającnosek Sun Yat-sena, potem prześlizgując się po zwiniętej w kłębekstonodze, aż wreszcie zatrzymuje się na kocach, jakby wyczerpany.Gdzieś wśród grubych worków leżących pod ścianą szeleściła mysz.Wmilczącym skupieniu Chang obserwował, jak pająk tka sieć od jednejpółki ze słoikami z farbą do drugiej.Oddałby jeszcze jeden palec, żebyodzyskać sprawność nóg.Ponieważ wyczuwał niebezpieczeństwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •