[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czarno jak u Murzyna w brzuchu, chociażśnieg pada przecież na biało.Przypomina mi się, że nie nastawiłem wody na kawę dlachłopaków, którzy przyjdą z warty.Miller też zapomniał.Nie cierpię okazywać się takimgamoniem.Zlisko.Twarda ziemia pokryta jest zmarzniętymi liśćmi i na dwa, trzy cale przysypanaśniegiem.W drodze pod górę wywalam się dwa razy.Wilkins nie pyta o hasło, tylko macha domnie, a Gordon ciska we mnie pigułą śniegu.- Dobry śnieg na kule, Wont.Mela nic nie bierze.Niektórzy ludzie mają w sobie coś takiego - jakby sprężystośćkauczuku, która pozwala im stale podskakiwać.Gordon lepi następną kulę, chowam głowę wramiona, przyciskam karabin do boku, odwracam się tyłem.Pacyna lekko uderza w kolbękarabinu i rozpada się w okruchy.Gordon parodiuje Hunta; robi to idealnie:- Co wyście za żołnierz jesteście, Knott.Toż to granat nieprzyjacielski mógł być! Dam jawam wycisk, do ostatniej szczyny, intyligencja zafajdana! - Daj już spokój, Mel, i bez tego mi zimno.Mel składa swoją pałatkę, moją zostawia.- Z drogi więc, skoro nie chcesz się bawić; skaczę w ogień.Zjeżdża po zboczu, czepiając się drzew po drodze, z karabinem dyndającym naramieniu.Umawiamy się z Wilkinsem, że będziemy co dziesięć minut zmieniać się w okopie.Tak robili z Gordonem, żeby za bardzo nie zmarznąć.Nie damy rady obsługiwać nocą dwóchposterunków.Muszę wykombinować inny system wart.Pytam Wilkinsa o szachy.Trochę nas to rozrusza, a poza tym pytanie to dręczy mnie oddłuższego czasu:- Vance, dlaczego nie chcesz grać w szachy z chłopakami? Za słabo grają dla ciebie?Długa cisza.Czyżbym znów robił to samo? To przecież nie mój zakichany interes.Vancestoi, ja kucam na dole w okopie; patrzy na mnie z góry.- Przysięgnij, że nie wygadasz.- Przysięgam, na honor Ojca Mundy'ego.Vance patrzy gdzieś w ciemność.- Bo to żadna frajda.Nie dlatego, że zawsze wygrywam, tylko dlatego, że oni nie grają wszachy: oni nad nimi pracują w pocie czoła.Robi pauzę, ja czekam.- Wiesz, że po niemiecku szachy - Schach - to prawie to samo co walka? Miller i resztawłaśnie tak myślą o szachach: jak o walce.A to nie jest żadna walka, tylko uwodzenie.Królowastara się uwieść króla, wywabić go z jego miejsca, osłabić.To jest cudowna gra, kiedy gra się wten sposób i nikt w niej tak naprawdę nie wygrywa ani nie przegrywa.Cały sekret zawiera się wsłowach  szach - mat.To matnia, sieć, intryga - a nie śmierć czy niewola.Kiedy tak patrzeć naszachy - są zabawne i łatwe.Kulę się w okopie.To niewiarygodne, ten Matka jest chyba po prostu geniuszemszachowym: niezależnie od tego, co uważa, że robi, i dlaczego, gra w szachy jest dla niegoczymś naturalnym.To tak jak ze mną i z rysowaniem.Zawsze mnie zdumiewa, kiedy bystryfacet, taki Shutzer, czy nawet Wilkins, rysuje jak czterolatek.Czy oni tak widzą świat? Niewierzę.Wilkins i ja już za mało się boimy.Opadło nas zmęczenie i depresja.Telefon staje sięnagle bardzo ważny - jest przynajmniej coś do roboty.Wiem, że mam siedzieć do szóstej iwydaje mi się to niemożliwe.Potem pierwsza warta dzienna: sam na dole przy moście.Aadnami dzienna warta! O ósmej jest jeszcze ciemno.Ciekawe, jak ci Niemcy to załatwiają.Jeżelijeszcze w dodatku patrolują okolicę, nie można powiedzieć, żeby się zanadto wysypiali.Od szóstej do ósmej śpię jak kamień, budzą mnie tylko telefony.Podtrzymujemy małyogień, dla oszczędności drewna. O ósmej stawiam się na dole przy moście.Patrzę, jak słońce próbuje się przedrzeć przezśnieżną zasłonę.Z początku wydaje się, że to tylko płatki śniegu jaśnieją, a poza tym jest nadalciemno; potem miejsca między płatkami stają się cieplejsze, różowieją - chociaż dalej jestzimno, może nawet zimniej niż w nocy.Kiedy Gordon przychodzi mnie zluzować, jest już całkiem jasno, tyle że znówpochmurno.Wiatr zamarł, śnieg pada pionowo, cicho, powoli, płatkami wielkościćwierćdolarówek albo hostii komunijnej - duchy hostii - manna ardeńska.Idąc na górę dopałacu, wzbijam kopniakami gejzery śniegu. 3.KIT LE FUJGordon wyszarpuje mnie za ramię z głębokiego snu.- Wont, radio, Ware nadaje.Przerzucam nogi na brzeg materaca, cały czas w śpiworze.- Która to godzina?- Jedenasta trzydzieści.Ware chciał koniecznie z tobą rozmawiać, droga służbowa,itepe.Wyciągam nogi ze śpiwora; nawet buty zdjąłem.Myślałem, że czekają mnie bite trzygodziny snu - naprawdę były mi potrzebne.Dalej nie mogę sobie przypomnieć, kto w tej chwilistoi na warcie, a kto nie.Rozglądam się: Miller, Shutzer i Mundy siedzą kołem na materacu igrają w brydża.- Jak to? Wilkins sam na dworze?- No wiesz, doszliśmy do wniosku, że ześwirujemy obsługując dwa okopy, iodpuściliśmy sobie, jak spałeś.Zgadzasz się?- Jasne, w porządku.A co miałbym im zrobić? Przecież nie będę latał jak opętany i wrzeszczał, że  dam imwycisk do ostatniej szczyny.Poza tym on ma rację: nie możemy tak ciągnąć.Z początku zabardzo się przejmowałem, za bardzo się bałem.Kucam koło radiostacji.Gordon jej nie wyłączył: szumi i miga czerwonym światełkiem.Przełączam na transmisję i rozglądam się po pokoju: przy kominku leży kolejna stertapołamanych krzeseł.Mam nadzieję, że zdołamy wrzucić je do ognia, zanim Matka Wilkinswróci z warty.- Abel jeden do Abel cztery, odbiór.Zgłasza się Ware.Musiał siedzieć w namiocie radiowym i czekać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •