[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Choćniechętnie się do tego przed sobą przyznawał, rzezba tauświadamiała mu, że drzemie w nim potencjał zła.Kiedy podniósł nagle wzrok, zobaczył stojącą przed nimFrancuzkę, która się do niego uśmiechała.Niczym dioramy hersztów Manhattanu końca dwudziestegowieku i ich kobiet okna wystawowe salonu Bergdorf ukazywałyekstrawagancko odziane manekiny w pozach hulanek i swawoli.Po wyłudzeniu od prawowitych mieszkańców ich lądu i icheksterminacji plemię owo święciło triumfy prawie do samegokońca tysiąclecia.Przerywając swój komentarz, Corrine,antropolożka przyszłości, spróbowała określić, jaki rodzaj zgubydotknął -nńał dotknąć - jej przyszłość.Ostatnio miała bowiemwrażenie, że jezdzcy apokalipsy już dosiadają koni, że nadciąga coś, cowyrwie wielkie dziury w jaskrawych makietach reaganowskiejkrainy Ronalda McDonalda.A na razie krążyła po domach,sprzedając akcje w ramach trochę bardziej wyrafinowanejakwizycji.Dzień dobry, mam na imię Corrine, czy mogłabympana zainteresować seksownym portfelem akcji wzrostowych, amoże woli pan uroczy annuitecik?To musi być kac.Oczywiście.Inaczej nie wybiegłaby zmuzeum z płaczem pomimo beznadziejnego zachowaniaRussella.Nadęty dureń.Była prawie na tyle wściekła, żeby iść doBergdorfa i kupić na kredyt jedną z tych ładnych garsonek zewszystkimi dodatkami.Gdyby tylko było otwarte.Szła dalej, minęła fontannę naprzeciwko Plaża - zwanąFontanną Obfitości, teraz pustą.Zawsze uważała ją za pępek tejwąskiej wysepki, na której koczowała z Russellem od pięciu lat,po tym jak zaraz po ślubie przyjechali z workami marynarskimi imarzeniami, po wędrówkach i studiach oraz eksperymentalnych,pozbawionych przekonania próbach życia osobno.Przyjechali tu,żeby dorosnąć, ona zaczęła studia prawnicze na Columbii, bywalczyć z niesprawiedliwością w jej wielu postaciach; on nadaluważał się jeszcze wtedy za pisarza, praca w wydawnictwie byłachwilowym, doraznym środkiem, sposobem na opłacenieczynszu, zanim zostanie sławnym poetą.I choć oba te marzeniasię po cichu rozwiały, zazwyczaj wierzyła, że ona i Russell sąszczęśliwi, że Nowy Jork dobrze ich potraktował, że oni dobrzesię nawzajem traktowali.Zbliżając się do budynku, w którym mieszkali, zobaczyła, jakdwóch nastolatków bije starca.Jeden go trzymał, drugi uderzał wtwarz otwartą dłonią i pięścią.Kiedy uciekli, Corrine podbiegła.Staruszek, gdy udało mu się usiąść, przytrzymywał dłoniązakrwawioną twarz.Corrine wyciągnęła do niego dłoń. - Nic się panu nie stało?- Nie potrzebuję pomocy - powiedział, unikając jej wzroku.- Proszę wziąć mnie za rękę.Chce pan, żebym wezwałakaretkę?- Zostaw mnie.- Pan krwawi.- Nie widzisz, że nie potrzebuję pomocy? Daj mi spokój!Z oczu tryskały mu łzy wściekłości.Kiedy Corrine jeszcze razsię nad nim pochyliła, wziął zamach laską i uderzył ją w biodro,wywijając na oślep, aż odsunęła się na bezpieczną odległość.- Daj mi spokój! - wrzasnął.Kiedy Corrine obejrzała się zza rogu, był na kolanach,rozpaczliwie usiłując stanąć na nogi, zanim ktoś inny zaoferujemu pomoc.Miała na imię Simone.Russell nie zapytał, co się stało z jejtowarzyszem, a ona nie nawiązała do jego obrączki, choć z całąpewnością ją zauważyła, tak samo jak on zauważył złoty zegarekz ciężką, prostokątną kopertą pod rękawem bluzy.W weekendybyły dwa sposoby określenia czyjegoś progu podatkowego:zegarek i buty.Usiedli naprzeciwko w muzealnej kawiarni i Russellopowiadał jej o swojej pracy - słyszała o Jeffie i jeszcze jednym zjego autorów i była zwolenniczką galijskiej, w odróżnieniu odamerykańskiej, wizji zawodu literata - a ona nie wyglądała naniezawiedzioną, że nie jest bankierem inwestycyjnym anigwiazdą telenoweli.Nie sprawiała wrażenia osoby, którakiedykolwiek musiała decydować się na jeden konkretny zawód,ale ostatnio robiła fotoreportaż z wyprawy przyrodniczej doTanzanii.- Rozważam przyłączenie się do ekspedycji po Amazonce-powiedziała perfekcyjną angielszczyzną z lekkim akcentem i precyzją typową dla obcokrajowca i okazało się, że jest jednąz tych osób, które dorastały na środku Atlantyku - w takimsamym stopniu nowojorczanka co paryżanka.- Ale jeszcze niewiem.Chyba chciałabym tym razem zrobić coś zupełnie nowego.Russellowi przebiegały przez głowę wizje lepkiej, tropikalnejatmosfery dżungli, skrzeku kolorowych ptaków nad głowami,Simone siedzącej okrakiem na dziobie balii jak w Afrykańskiejkrólowej, wszeteczna figura dziobowa z opalonymi udamibadająca podszycie teleobiektywem.Opalonymi udamiusianymi blond włoskami lśniącymi jak kruszec na dnie płuczkiposzukiwacza złota, odpadki ze złotego miasta Eldorado.Zrozumiał, dlaczego jego ocena jej uroku wahała się naprzestrzeni godziny; nie była bezapelacyjną pięknością w pozycjistatycznej, ale każde drgnięcie i wypowiedz zdradzały seksualnąenergię.- Lubisz Giacomettiego? - zapytała.Przytaknął.- Mój ojciec ma jego jedną rzezbę.- Po chwili dodała: - Możechciałbyś ją zobaczyć? - Patrzyła mu prosto w oczy na tyle in-tensywnie, by dać do zrozumienia, że sztuka współczesna nie jestjej jedyną pasją.- To ciekawa propozycja - odpowiedział, próbującodchrząknąć przez niespodziewanie ściśnięte suche gardło.-Czym zajmuje się twój ojciec? - zapytał, by zamaskowaćzakłopotanie, świadomy, że to obcesowe pytanie, alezainteresowany typem ludzi, którzy posiadali dziełoGiacomettiego.- Och, inwestuje pieniądze mojej rodziny.- Dobry zawód, tylko trudno się załapać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •