[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbudziła go cisza, która nastała niespodziewanie i wydała się jego uszomjakimś nagłym szumem, który wtargnął w jego sen.Podniósł się poirytowany, żeby poprawić poskręcaną na sobie piżamę i zauważył, żeVirginia nie śpi.Leżała na plecach, wpatrując się w sufit.- Co się dzieje? - wymamrotał zaspanym głosem.Nic nie odpowiedziała.- Kochanie?Jej oczy powędrowały w jego kierunku.- Nic - odpowiedziała.- Kładz się spać.- Jak się czujesz?- Tak samo.- Hmm.Leżał tak przez chwilę, patrząc na nią.- No cóż - powiedział, odwracając się na drugi bok i zamknął oczy. Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści.Zwykle Virginia naciskała wyłącznik, aleskoro teraz dalej dzwonił, wyciągnął rękę ponad jej nieruchomym ciałem i sam go wyłączył.Leżała ciągłe na plecach i wpatrywała się w sufit.- Co ci jest? - zapytał zmartwiony.- Nie wiem - odpowiedziała - jakoś nie mogę spać.- Dlaczego?Wydała jakiś dzwięk, który wyrażał niezdecydowanie.- Dalej czujesz się słaba? - zapytał.Próbowała się podnieść, ale nie dała rady.- Leż, kochanie - powiedział - nie podnoś się - położył rękę na jej czole.- Nie maszgorączki - powiedział jej.- Nie czuję się chora - odpowiedziała - tylko zmęczona.- Jesteś blada.- Wiem, wyglądam jak duch.- Nie wstawaj.Już się podniosła.- Nie będę się rozpieszczać - powiedziała.- Daj spokój, ubierz się, nic mi nie będzie.- Kochanie, jeśli nie czujesz się dobrze, nie powinnaś wstawać.Uśmiechnęła się, głaszcząc go po ramieniu.- Nic mi nie będzie - powiedziała - szykuj się.Goląc się, usłyszał za drzwiami łazienki szuranie jej pantofli.Otworzył drzwi ipatrzył, jak bardzo wolnym, nieco chwiejnym krokiem szła przez duży pokój otulona wszlafrok Wracając do łazienki kiwał głową. Powinna była zostać w łóżku.Cała umywalka przysypana była warstwą pyłu.Przeklęty, szarawy nalot był nawszystkim.Był w końcu zmuszony, by nad łóżkiem Kathy rozłożyć coś w rodzaju namiotu,aby ochronić jej twarz przed pyłem.Z jednej strony połowę długości materiału przybił dościany obok łóżka tak, że swobodnie na nie opadał, drugi brzeg materiału podtrzymywałydwie listwy zamocowane z boku łóżka.Nie mógł się dobrze ogolić, bo w mydle było pełno piasku, ale nie miał czasu, bydrugi raz nałożyć pianę.Opłukał twarz i wyjąwszy z szafki w przedpokoju czysty ręcznik,wytarł się.Szedł do sypialni, aby się ubrać, lecz przedtem zajrzał do pokoju Kathy.Spała, jej mała główka o blond włosach leżała nieruchomo na poduszce, a różowepoliczki wskazywały na głęboki sen.Przejechał palcem po rozpiętym nad łóżkiem materiale, na palcu była szara smuga kurzu.Oburzony kiwał głową, wychodząc z pokoju.- Chciałbym, żeby się już skończyły te cholerne kurzawy - powiedział, wchodzącdziesięć minut pózniej do kuchni - jestem pewien.Zamilkł.Zwykle stała przy kuchence, odwracając na drugą stronę jajka, tosty albonaleśniki, przygotowywała kawę.Teraz siedziała przy stole.Na kuchence bulgotała kawa, alepoza tym nic nie było nastawione.- Kochanie, jeśli nie czujesz się dobrze, idz się położyć- powiedział jej - samprzygotuję sobie śniadanie.- Już dobrze - odpowiedziała.- Właśnie odpoczywałam.Przepraszam cię, już wstaję iusmażę ci jajka.- Zostań tam - odparł - sam przecież potrafię to zrobić.Podszedł do lodówki i otworzył drzwi.- Chciałabym wiedzieć, co się tu dzieje - powiedziała - połowa ludzi na naszej ulicyczuje się tak samo i ty też mówisz, że u ciebie pół elektrowni nie przychodzi do pracy.- Być może to jakiś wirus - powiedział.- Sama nie wiem - pokiwała głową.- Te burze piaskowe, komary, wszyscy chorują, nagle życie staje się nieznośne -powiedział, nalewając z butelki sok pomarańczowy.- Sam diabeł macza w tym palce.Wyciągnął ze szklanki czarny pyłek, który znalazł w swoim soku pomarańczowym.- Jak się to, do diabła, dostaje do lodówki, tego nie mogę zrozumieć - powiedział.- Dla mnie nie lej, Bob - powiedziała.- Nie chcesz soku pomarańczowego?- Nie.- Dobrze ci zrobi.- Nie, dziękuję ci, kochanie - powiedziała, starając się uśmiechać.Odstawił butelkę z sokiem i trzymając swoją szklankę, usiadł obok niej.- Nie czujesz żadnego bólu? - spytał.- Nie boli cię głowa ani nic?Powoli potrząsnęła głową.- Sama chciałabym wiedzieć, co mi jest - odpowiedziała.- Zadzwoń dziś do doktora Busha.- Dobrze - odparła, starając się podnieść.Położył na jej dłoni swoją dłoń.- Nie, nie wstawaj, zostań tu - powiedział.- Ale przecież nie ma żadnego powodu, żeby tak zle się czuć - w jej głosie wyczuwałosię pretensje.Mówiła tak zawsze, odkąd ją znał.Zawsze, gdy chorowała, denerwowało ją to. Choroba wprawiała ją w rozdrażnienie.Tak jakby była to dla niej osobista zniewaga.- Chodz, pomogę ci pójść do łóżka.- powiedział, podnosząc się z miejsca.- Nie, pozwól, niech trochę tu z tobą posiedzę - położę się, jak Kathy pójdzie doszkoły.- Dobrze, ale może ci coś podać?- Nie.- Może chcesz kawy? Potrząsnęła głową.- Naprawdę się rozchorujesz, jeśli nie będziesz jeść - powiedział.- Po prostu nie jestem głodna.Dopił sok i wstał, żeby usmażyć jajka.Rozbił je o brzeg rondla i wylał zawartośćskorupek na roztopiony boczek.Wyjął z szuflady chleb i podszedł z nim do stołu.- Daj go, ja zrobię grzanki - powiedziała Virginia - a ty dopilnuj.o Boże!- Co się stało?Osłabioną dłonią odpędzała coś sprzed siebie.- Komar - powiedziała z grymasem na twarzy.Podniósł się i po chwili zgniótł go w dłoniach.- Komary - powiedziała - muchy i pchły.- Wchodzimy w erę owadów - dodał.- To niedobrze - odparła - bo przenoszą choroby.Powinniśmy też nad łóżkiem Kathyrozpiąć siatkę.- Wiem - powiedział, wracając do kuchenki i przechylając rondel tak, że rozgrzanytłuszcz rozlał się po ściętym białku.- Właśnie miałem zamiar to zrobić.- Spray też chyba na nie nie działa - powiedziała Virginia.- Nie działa?- Nie.- Mój Boże, a miał być najlepszy, jaki mieli w sklepie.Wyłożył sadzone jajka na talerz.- Na pewno nie chcesz kawy? - spytał ją.- Nie, dziękuję.Kiedy usiadł, podała mu posmarowaną masłem grzankę.- Niech to diabli, mam nadzieję, że nie wyhodujemy tu jakichś super robali -powiedział.- Pamiętasz ten gatunek pasikonika giganta, który znalezli w Colorado?- Tak.- A może te owady przechodzą jakieś.jak to się nazywa? Mutacje. - Co to znaczy?- Znaczy, że.one się zmieniają.Nagle.W swoim rozwoju przeskakują kilkanaścieewolucyjnych stadiów.Być może rozwijają się też w jakimś normalnym kierunku, w którymich rozwój nigdy nie potoczyłby się, gdyby nie.Nastało milczenie.- Gdyby nie bombardowanie? - powiedziała.- Prawdopodobnie - odparł.- Przypuszczalnie ich winą są też szalejące tu kurzawy.Prawdopodobnie powodująwiele rzeczy.Westchnęła ciężko i pokiwała głową.- I jeszcze powiedzą ci, że wygraliśmy wojnę - mruknęła.- Nikt jej nie wygrał.- Komary wygrały.Uśmiechnął się nieznacznie.- Tak, chyba rzeczywiście one - powiedział.Siedzieli tak przez chwilę nie mówiąc nic, a jedynym dzwiękiem słyszalnym w kuchnibył brzęk widelca o talerz i kubka stawianego na spodek.- Zaglądałeś do Kathy w nocy? - spytała.- Zajrzałem tam przed chwilą.Wszystko w porządku.Popatrzyła na niego zamyślona.- Zastanawiałam się, Bob - powiedziała - może powinniśmy wysłać ją na wschód, dotwojej matki, aż ja poczuję się lepiej.Może to jest zarazliwe.- Tak, możemy, ale jeśli rzeczywiście jest zarazliwe, tam nie będzie bardziejbezpieczna niż jest tu - rzekł z powątpiewaniem.- Tak myślisz? - była zmartwiona [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •