[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Istniał dlainnostrańców zakaz podróżowania w nocy i w niedzielę i w zbożnym mniemaniu, że zastraszonegłupki zastosują się do ukazu, gliny schodziły ze stanowisk.Doczekałam właściwej chwili iskręciłam w kraj, a ruską mapę samochodową mieliśmy od Heleny.Chyba zaraz nazajutrz znalazłam się na kompletnie pustej szosie, zakręcającej daleko podlasem, zaś w połowie drogi do lasu sterczał szlaban i budka wartownicza.Szlaban był akuratpodniesiony, tyłem do mnie stał wartownik z karabinem i trzymał sznurek.Z przeciwkanadjeżdżała ciężarówka.Pomyślałam, że wpatrzony w ciężarówkę strażnik, opuści mi ten drągakurat na dach, docisnęłam ostrzej i przeleciałam, po czym, oddalając się, ujrzałam w lusterkunastępujący widok:Szlaban był opuszczony, ciężarówka stała przed nim.Z szoferki wylazł kierowca, wartowniktrzymał w ręku wycelowany karabin.Obaj gapili się za mną w bezruchu i robili wrażenie doszczętnie ogłupionych.Niepewna, czy facet nie strzeli, przyśpieszyłam i zniknęłam im z oczu nazakręcie pod lasem.Mam wrażenie, że przedarłam się tamtędy wyłącznie dzięki zaskoczeniu.Okolica była przepiękna i wyjątkowo postanowiliśmy zabiwakować w plenerze.Możliwe, żewpływ na to miał widok tak zwanego gościńca, który pojawił się znienacka na całkowitymodludziu.Hotel, motel, dom wczasowy, zajazd, nie wiadomo, jak to nazwać, wyglądał tak, żenajpierw zatrzymałam samochód, a potem podjechałam bliżej.Za rozległą kwitnącą łąką, na tle czarnej ściany lasu, wznosił się złocisty budynek z lśniącego wsłońcu drewna, piętrowy, ze spadzistym dachem i szerokim okapem, pod którym już stały stoły zwielkich pni.Jeszcze nie był całkowicie wykończony.Pachniał żywicą, w dole za nim słychać byłoszemrzący strumyk, istny raj, omal nie postanowiłam zostać tu 1 poczekać, aż będzie otwarty,odjechałam z wielkim m i zgodziłam się na nocleg w lesie.Zakazów żadnych nie było, bez truduwybraliśmy sobie piękne miejsce, nie zwracające uwagi na drobny fakt, że pod wieczór pogoda siępopsuła i zaczaił mżyć deszczyk.Marek wyciągnął namiot, a ja przystąpiłam do rozpalania ognia.Rozpalać ognisko umiałam od dawna, nawet z mokrego drewna, nawet jedną zapałką, tam zaś,na leśnej polance, leżały całe sagi, idealnie wysuszone, dookoła zaś poniewierały się drzazgi iszczapki suche! jak pieprz.Nikła mżawka nie zdążyła ich zmoczyć, materiałem opałowymdysponowałam w ilościach dowolnych, a mimo to po godzinie ognisko wciąż jeszcze nie chciałosię palić.Marek się na mnie rozzłościł. Głupiego ognia nie umiesz rozpalić?! %7ładnego deszczu nie ma, zwykła wilgoć! To pal sam  powiedziałam z irytacją. Mnie to zle wychodzi i nic nie rozumiem.Nadęty i pełen potępienia, złapał się za ten ogień z identycznym skutkiem.Zaczęło nas tointrygować, co się dzieje, do licha, suche drewno za skarby świata nie chce się palić! Rozpaliliśmywreszcie potężne ognisko z mokrych i świeżych gałęzi sosnowych, po czym przystąpiliśmy doeksperymentów, bo odporność na ogień tych suchych drzazg była nie do pojęcia.Nie tylko samenie chciały się palić, gorzej, malutka wiązka suchych szczapek gasiła rozhajcowany na trzy metryw górę płomień, który od razu malał, zdychał i trzeba go było pośpiesznie ratować.Markowizaczęło świtać, skupił się w sobie, połaził po terenie, popatrzył, pomacał i odgadł.Przechodził tamtędy rurociąg naftowy.Nie było żadnych zakazów palenia ognia, za to całedrewno, wszystkie te potężne sągi i ścięte pnie zostały nasycone środkiem ognioodpornym,zdolnym ugasić pożar Rzymu.Czegoś podobnego nigdy i nigdzie nie widziałam, pięć razyskuteczniejszy niż piana z gaśnic! Produkt bezcenny, wynalazek olśniewający i takie osiągnięcietechniczne te ruskie ukrywały przed światem, zamiast eksportować za ciężkie pieniądze, jednakmusieli mieć zle w głowie.Zdaje się, że już następnego dnia jechaliśmy przez jakieś osiedle, może to była duża wieś, amoże małe miasteczko.Czyste, uporządkowane, ładne domki w ogródkach kwitnących żółtymidaliami, ogródki duże, prawie jak działki rolnicze, asfalt gładki i bez dziur, przyjemny spokój tampanował i jechałam powoli, napawając się błogością.Nagle ujrzałam przed sobą coś, co wyglądałojak bitwa pod Grunwaldem.Wokół drewnianego, pomalowanego na zielono baraczku szalała burza nad Azją.Dziki tłumludzi kopał się po kostkach, szarpał za łby i siłą pchał do baraczku.Zaciekawiło mnie to, widziałamjuż w Kijowie poczwórny ogon przez dwa piętra domu towarowego, przejść nie można było, cud,że się wzajemnie nie pospychali ze schodów, i była to kolejka do enerdowskich rannych kapci.Pomyślałam teraz, że może w tym zielonym baraczku rozdają brylanty jak gęsie jaja, zatrzymałamsamochód i poszłam sprawdzić, ostrożnie obchodząc rozżartą tłuszczę.Okazało się, że sprzedawali tam normalne, niezupełnie dojrzałe pomidory.Nic więcej.Zastanowiłam się nad porą roku, był sierpień& Krótko potem znalezliśmy się nad Dniestrem, zresztą, jak powiedziałam, przy kolejnościwydarzeń nie będę się upierać.Znów odludzie, pejzaże wielkiej urody, most, owszem, trafiliśmyna drewniany most, nietknięty remontem od czasów przedwojennych, nie miałam odwagi po nimprzejeżdżać, ruszyłam szukać a innej drogi.Rzeka nas zachwyciła, czysta jak kryształ, daję słowo,nie kłamię i nie byłam pijana, ryby się w niej rzucały wielkie jak rekiny, oko na zbielało, świeżejryby nie widzieliśmy od początku pobytu.Znów się zatrzymałam, rozejrzeliśmy się, do brzegudobił akurat jakiś chłop łódką na pagaj.Rzuciliśmy się ku niemu. Panie, czy tu można gdzieś dostać ryby& ?! Chłop z namysłem popatrzył na zegarek. Tiepier niet  odparł współczująco. Bo bar tylko do szóstej otwarty. Ale jaki bar, ryby z rzeki czy nie można dostać? Może ktoś tu łowi?Chłop zdziwił się i prawie zgorszył. A kto by łowił i po czorta, skoro do baru przywożą&Ręce nam opadły.Przy najbliższej okazji spytałam Helenę, nie pamiętam, przez telefon czyosobiście: Helena, czy jest u was jakiś zakaz łowienia ryb w Dniestrze? No coś ty?  zaśmiała się Helena. Możesz łowić, ile chcesz, nawet karty rybackiej niepotrzebujesz! A jest jakiś zakaz hodowania pomidorów we, własnych ogródkach? A skąd, żadnego nie ma! Skąd ci takie rzeczy przyszły do głowy?Jęknęłam. To dlaczego, na litość boską, oni się pchaj do sklepu, zamiast wyhodować u siebie? Ogródkimają jak marzenie! Urodzajna ziemia! Ryby w Dniestrze aż się proszą& ! A bo widzisz  wytłumaczyła mi Helena  złapać rybę czy wyhodować pomidora to jestpraca.A w ogonku do sklepu człowiek się byczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • elanor-witch.opx.pl
  •